Krzysiek Królikiewicz
Krzysiek Królikiewicz
(1975-2019)
Kolega z klasy i Przyjaciel. Chyba nie wszyscy wiedzą, że pisał poezję. Wybitną, już w latach licealnych. Pisał, zapraszał, czytał…
Odszedł nagle wiosną 2019 roku. Wieczny odpoczynek racz Mu dać Panie…
Poniżej zamieszczam dwa Jego wczesne wiersze – prezenty urodzinowe z różnych lat. Zachwycił się nimi sam Ernest Bryll.
RW
Dach
Statek z portu białego odpłynął
Żagle swe niebieskie zmniejszył
Kadłub w geście zamkniętym schował
Wsadził do kieszeni jeszcze trochę pogapił
Wytarł łzy zwykłej rozpaczy
Zamknął oczy i wskoczył
To był statek nadziei bezpowrotnego śmiechu
Zamieniony w wiarę
Niepotrzebnie przemyślany i niechciany
Jeden krok na krawędzi
Jeden gest przy wejściu
Ósmy cud świata
Oczy otworzył Juliusz i ożył
Tak on wielki wielki
Kordiana chwała
Wiadomo skończona On wielki
Lot przecież
Rozbita łupina teraz w inne
Wypływa morze szuka innej pociechy
Swe serce wypluwa
Spłukuje wodę
I łzy wciąż ociera
Kiedy ta ostatnia
Co lot otwiera
Październik 1992
Wojna
Szaleństwo wyzierało mu z oczu
Rozlało się przed nim niczym mrok
Armia czarnych straceńców mimowolnie
Cofnęła się o krok
On ruszył na czele bielutkich wojsk
Która to jego bitwa
I tak przegrają wojnę
Wiedział, że ci bielutcy cherubinkowie
Z silnymi ramionami padną w boju i tak
Padną kolejny raz
Znowu czarne hordy wypełzną dalej
A on znowu wróci jako przegrany
Ubrany w błyszczącą czerń w białym szeregu
Przeciwko czarnym
Strach jaki budził był Boskim gniewem
Bał się go nawet Bóg i diabeł razem wzięci
Uciekały przed nim zastępy szatanów i aniołów
Patrzył na rzeź i wzbierał w nim gniew
W końcu krzyknął
Od gniewu padło stu
Od spojrzenia trzystu
Od ruchu ręki tysiąc
Od płaczu…
Nikt nawet się do niego nie zbliżył
Widział że wszyscy biali zginą
Że nie będzie już następnej bitwy
Że nie zdoła już zebrać kolejnej armii
Wymordował wszystkich mądrych i prawych
Którzy wierzyli w tę wojnę
Był rebeliantem
Spojrzał przed siebie i wtedy ją zobaczył
Wszyscy czarni stali mu na drodze
A ona siedziała tam na białym koniu
Całkiem naga
Cudowna blondynka
Włosy rozwiane na wietrze
I przesiąknięte krwią i mordem
Usta niczym wilgotne płatki róży
Szyja piersi niczym wydmy Sahary
I brama piekielna z której
Wydobywał się jęk potępieńców i krew rannych
Dumna wyprostowana władczyni
Nareszcie czarni podjęli z nim walkę
Mimo paniki bili się jak szaleńcy
Gniótł ich dniami i nocami
Miażdżył latami
A ona tam ciągle siedziała
W końcu zakrwawiony z tym szaleństwem w oczach
Stanął przed nią
Ona zeszła z konia
I złożyła mu na wargach
Słodki pocałunek
Padł martwy
Pocałunek śmierci
Wtedy jej ciało zaczęło się wić
A ze skóry wyszedł mały karłowaty
Charczący bielutki złośnik
Kopnął powłokę ze skóry
I uniósł ręce w geście triumfu
Nareszcie
Nareszcie
Nareszcie wygrał
Wtedy osunęła się ręka czarnego straceńca
Bielutki złośnik umarł ze strachu
Bóg spojrzał na to z niebios
Na diabła który reześmiał się szatańsko
Słońce zamiast się schować padło na ziemię
I już nie wstało
Czarny szaleniec nazywał się…
Listopad 1994
Komentarze są wyłączone, ale trackbacki i pingbacki są aktywne.